Madagaskar, cz. 2: Nasze wakacje 2019!
Naszą podróż rozpoczęliśmy po 9 rano na Okęciu. Po południu już witaliśmy się z Dohą, skąd – po niecałych 2h – startowaliśmy do Nairobi. Wznoszenie się nad nadbrzeżem w Doha dostarcza wyjątkowo fajnych wrażeń (widać piękny kolor wody i sztuczne wyspy w fikuśnych kształtach).
Po 6h wylądowaliśmy w stolicy Kenii i tu już niestety skończyło się rumakowanie. Bite 12h musieliśmy spędzić w terminalach, z czego połowa oznaczała noc i godziny przed świtem. Miejsce boardingu nie było jeszcze podane, wobec tego okopaliśmy się na pozycjach na multiniewygodnych ławeczkach w terminalu 1A i usiłowaliśmy spać. Jak zresztą tysiące innych turystów – lotnisko w Nairobi w nocy i nad ranem wygląda jak noclegownia. Tak dotrwaliśmy do południa, potem jeszcze 3-godzinny lot i wylądowaliśmy w stolicy Madagaskaru, Antananarivo. Madagaskar z lotu ptaka robi niezwykłe wrażenie. Już wtedy widać, jak ogromny kawał lądu oddzielił się kiedyś od Afryki. Wszystko jest suche i brązowo-szare, tylko tam, gdzie są rozpadliny i wąwozy, widać że gleba pod spodem ma kolor od brzoskwiniowego, przez łososiowy, aż po niemal wściekłą czerwień. Czad!
Lądowanie i… Ha ha ha, a co to? Dom towarowy w Zakopanem z lat 70-tych? Nie, to terminal lotniska z 3 spadzistymi dachami 🙂 Każdy przylatujący turysta przed wejściem do niego ma mierzoną temperaturę.
Władze Madagaskaru niby chcą uszczelnić granicę przed chorobami, stąd na Landing Cards znajduje się wywiad dot. stanu zdrowia turystów. Z drugiej jednak strony – nie trzeba tego stanu poprzeć żadnymi dokumentami czy zaświadczeniami o szczepieniach, nikt na miejscu w to nie wnika.
Paszporty sprawdzone, karteczki, które wypełnialiśmy w samolocie – podbite, to teraz wizy. I tu ZONK! Przylecieliśmy praktycznie bez gotówki: bez Ariarów, z może 20€ i to wszystko. Polegaliśmy na informacjach w Internecie, gdzie było napisane, że płatność za wizę odbywa się wylącznie gotówką, ale na miejscu jest bankomat, z którego spokojnie można ją wypłacić.
Owszem, jest, są nawet DWA – ale w dalszej części lotniska, dokąd przechodzi się już po wstemplowaniu wizy, formalnościach i odbiorze bagażu. I co tu robić? (ten sam problem miał oprócz nas jeszcze turysta z Francji). Szybkie rozwiązanie: mój mąż i Francuz udali się do tych bankomatów pod obstawą pani z obsługi. Niestety – znowu porażka, bo jeden bankomat nie działał w ogóle, a w drugim padł wyświetlacz. Można było wykonywać operacje, ale na monitorze było czarno. Kolejna szybka piłka: jeden z pracowników skuterem zabrał męża do bankomatu niedaleko lotniska. I w ten sposób, zanim wjechaliśmy na Madagaskar na legalu, męska połowa naszej ekipy już zdążyła na nim być 2x, i to nielegalnie 🙂 Pieczątki, odbiór bagażu i szukamy taksówki.
Od razu wpadliśmy w tłum naganiaczy, w których taksówkarze odgrywają najmniejszą rolę. Oni często nie mówią po angielsku, więc czekają, aż stado krewniaków, sąsiadów i innych 'napędzi’ im klientów. Najwięcej do gadania ma 'manager’, który ma listę lokalizacji z cenami i który decyduje czy kierowca w ogóle tam pojedzie i dojedzie. W czasie negocjacji reszta zgrai już wyciąga ręce po nasze walizki, aby tylko pomacać, bo przecież pomacane – to już prawie zaniesione, a za zaniesione należy się napiwek. To samo z brataniem się – w ciągu kilku sekund już każdy jest prawie 'friend’, naszemu synowi nadstawiają dłonie złożone do 'żółwika’, no bo jak żółwik to jesteśmy przecież kumple, więc tip please? Naprawdę, trzeba być nie lada asertywną i wytrzymałą osobą, żeby po tylu godzinach lotu i mimo zmęczenia stawić opór takim akcjom. My robiliśmy, co się dało. Umówiliśmy się na sztywno na 60 000 Ar (60 zł). Krewni i znajomi królika chętni na tipy musieli się obejść smakiem w tym wypadku. Takie zachowanie jest typowe dla wszystkich ubogich krajów i oczywiście znamy i rozumiemy jego przyczynę. To był chyba jedyny przypadek, kiedy nie wręczyliśmy napiwku – nie czuliśmy się komfortowo wśród tylu napierających na nas osób, wszyscy zamiast pomagać tamowali nasze ruchy i – last but not least – czuliśmy się po prostu bezczelnie naciagani.
No to jedziemy! Droga z lotniska do hotelu trwała bite 2h (do przejechania kilkanaście km) i oczywiście w połowie trasy prawie nagle zrobiło się zupełnie ciemno. Ale to, co zdążyłam zobaczyć, dało mi dużo do myślenia. Wózki z towarami ciągnięte przez zebu albo bosych ludzi. Kozy i kury na ulicach. Kobiety (ale i mężczyźni) niosący wielkie kosze na głowach, dzieci siedzące na ulicy, ubrania suszące się na wielkich połaciach przy rzekach (dopiero potem dowiedziałam się, że to rytuał oczyszczenia, stosowany po śmierci członka rodziny). Kramy z mięsem, owocami i wszystkim, co można zjeść. Egzotyczna roślinność i pola ryżowe niemal w środku miasta. Domy wśród bagien i domy, których trzymanie się w pionie przeczyło wszelkim prawom fizyki. Samochody bardzo stare i samochody takie, ktorych produkcję zakończono jeszcze przed naszym urodzeniem. Byliśmy w prawdziwej Afryce!
*
*
*
*
Naszą pierwszą miejscówką był A’l Hotel, hotelik położony niedaleko centrum, przy wiecznie zakorkowanej ulicy i bardzo głośnym rondzie (od świtu startowały stamtąd lokalne busiki pasażerskie, na które maganiacze nawoływali klientów WRZESZCZĄC chyba od 3 nad ranem). Po drugiej stronie wszystkie pokoje miały widok na jedną z dolin stolicy upstrzoną domkami na zboczach wzgórz. Piękny krajobraz, niestety dostaliśmy pokój na 1. piętrze od ulicy i czym prędzej zmieniliśmy go na inny – z tej samej strony, ale na 4. piętrze. Hałas nie dokuczał już prawie wcale, nad nami był już tylko dach z pięknym, panoramicznym widokiem, pokój był lepszy niż poprzedni. Ale zimny! Położone w całym hotelu kafelkowe podłogi dosłownie mroziły stopy, okna były nieszczelne i w rezultacie 2 noce spędziliśmy śpiąc pod dodatkowymi kocami. Tak, jak pisałam we wcześniejszym
poście z praktycznymi informacjami, w czasie naszego lata a tutejszej zimy, noce bywają bardzo chłodne. Na szczęście w hotelu tylko nocowaliśmy, a od razu po śniadaniu już zaczynał się budzić upał, a my poszliśmy zwiedzać.
Antananarivo (w skrócie Tana) – jakie jest to miasto? Przede wszystkim pięknie położone. Na wysokich wzgórzach, na których kaskadowo wybudowano kolorowe domki. Między nimi znajduje się stadion narodowy i Lac Anosy, czyli malowniczy staw ze statuą anioła, do której prowadzi grobla. I to tyle, jeśli chodzi o ogólny widok. Przy bliższym spojrzeniu niestety nie da się ukryć, że Antananarivo jest stolicą państwa 3. świata. Wspomniany akwen Lac Anosy cuchnie moczem. Żyją tam bezdomni i wchodzenie na groblę nie jest zalecane.
*
*
*
Na wzgórzach dzielnicy Haute-Ville faktycznie zobaczycie bardziej eleganckie domy (takie nasze wille z lat 70-80), przy których parkują współczesne (nie nowe, współczesne) samochody. Tam, na górze, nie słychać zgiełku i nie czuć smrodu spalin aut stojących w korkach na ulicach w centrum, nie widać żebrzących ludzi, za to można zobaczyć przepiękną panoramę miasta.
*
*
*
’Na górze’ warto zobaczyć pałac królewski Rova, zwany Manjakamiadana, który widać praktycznie z każdego miejsca w stolicy. Był siedzibą królewskiego rodu od XVII do XIX stulecia. Ponad 20 lat temu został strawiony przez pożar, więc obecnie można obejrzeć jedynie szkielet, ale ten i tak robi wrażenie.
W kwestii biletów – przedsiębiorczy lokalni mieszkańcy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i oferują wstęp 'z przewodnikiem’ za ok. 150 zł/os. Niezawodny sposób zawsze działa – zrezygnowaliśmy, bo drogo, poza tym po co nam jakiś gadający facet, skoro wszystko mamy opisane w przewodnikach i Internecie. Szybki odwrót, i natychmiast zostaliśmy dogonieni z nową ofertą. Weszliśmy wszyscy za 500 Ar (50 gr) od osoby. Zwiedziliśmy to piękne miejsce, i nawet przypadkowo udało nam się zobaczyć przygotowania do oficjalnej uroczystości 150-lecia miejscowej katedry, na które przybyło kilkaset członków królewskiego rodu (być wśród szlachetnie urodzonych potomków roku królewskiego Madagaskaru – czyż to nie brzmi kosmicznie?!?). Zrobiliśmy sobie spacer prze Haute-Ville, mijając różowy budynek Musée Andafiavaratra i jedząc przepyszny obiad w Rova Grill (restauracja świetnie oceniania za jedzenie i jeszcze lepiej za zapierające dech widoki! więcej w kolejnym poście). Wycieczkę zakończyliśmy na dole przy Lac Anosy.
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
Kolejnego dnia o 5 rano, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno, wystartowaliśmy do Morondavy z naszym kierowcą Ruddim (logistyka opisana w poprzednim poście). Jechaliśmy 12h po bezdrożach, przez Antsirabe (okropnie brzydkie przemysłowe miasto, drugie pod względem wielkości na wyspie) i z przystankiem na obiad w Miandrivazo. Widoki po drodze to coś niesamowitego – potężne góry (czy wiedzieliście, że masywy górskie na Madagaskarze osiągają wysokość prawie 2900 m. n.p.m.?), tarasowe uprawy na zboczach wzgórz, zmieniający się krajobraz – od obszarów wiejskich po sawannę i palmowe lasy. Mijaliśmy wioski – te bogatsze, gdzie domy są murowane; i te biedne, gdzie mieszka się w krytych strzechą chatkach z patyków, bez prądu. Źródłem zasilania są w takich miejscach maleńkie baterie słoneczne, wystawione przed wieloma chatkami – dzięki nim można chociaż naładować komórkę, jedyny kanał komunikacji ze światem.
*
*
*
*
*
*
*
*
I teraz HIT! Jakkolwiek nędznie mogą wyglądać te wioseczki, zawsze był czyściuteńkie, zamiecione. Po wizytach w Egipcie i Tunezji, które są dosłownie zalane śmieciami, takie utrzymywanie porządku zrobiło na nas gigantyczne wrażenie!
Ludność Madagaskaru żyje w izolacji od reszty świata, a zasoby wyspy są ograniczone, dlatego mieszkańcy starają się najefektywniej jak się da wykorzystać to, co mają do dyspozycji. Z wykopanej gliny wyrabiają i wypalają cegły, które potem są wykorzystywane do budowy domów. Zbocza stromych gór zamieniają na tarasowe pola uprawne. Auta jeżdżą aż się rozpadną, a na wyspie prawie nie ma nowych samochodów. Dużo zużytych przedmiotów dostaje tutaj drugie życie jako coś zupełnie innego, a second-handy są bardzo popularną formą sprzedaży odzieży.
Pierwsze baobaby zobaczyliśmy ok. 3h drogi od Morondavy. Aż podskoczyłam – one naprawdę istnieją! Wysokie palmy kokosowe pojawiły się 1h przed dotarciem do celu – to był znak, że wjeżdżamy w tropiki.
Morondava to jedno z kilku głównych miast Madagaskaru, leży na zachodnim wybrzeżu kraju. W polskiej skali – jest naprawdę niewielkie, i niewiele się w nim dzieje (jest kilka świetnych restauracji, w tym jedna oceniona jako najlepsza miejscówka w kraju serwująca tradycyjną kuchnię Madagaskaru, są agencje turystyczne, są knajpy-kluby z muzyką na żywo, krórych nie ocenię, bo nie byłam).
*
*
*
*
*
Ale Morondava to przede wszystkim baza wypadowa do kilku najważniejszych atrakcji Madagaskaru: słynnej Alei Baobabów, Rezerwatów Grand Tsingy i Petit Tsingy, Rezerwatu Kirindy, Parku Narodowego Kirindy Mitea, czy trochę dalszej podróży do rafy na południowym zachodzie. Do lokalnych atrakcji należą też rejsy żaglówkami czy pirogami. I o to właśnie nam chodziło – zatrzymać się gdzieś, gdzie będziemy mogli po prostu wyciszyć się, odpocząć i co kilka dni wyruszać na jakąś wycieczkę. Trafiliśmy w dziesiątkę.
*
*
*
*
Zacznijmy od hotelu.
Laguna Beach znajduje się przy głównej turystycznej ulicy, Rue De L’ Independance, od drugiej strony graniczy z plażą Oceanu Indyjskiego. Po obejrzeniu widoku z satelity Google przed wyjazdem zdecydowanie nie było efektu WOW! – jak się okazało dlatego, że zdjęcia pochodziły z okresu budowy hotelu. To, co zastaliśmy na miejscu, totalnie nas oszołomiło – okazało się, że właśnie zalogowaliśmy się w najlepszej miejscówce w Morondavie! Kompleks składa się z 2 rzędów 2-piętrowych bungalowów wybudowanych pod wysokimi palmami wprost na plażowym piasku. W każdym domku są 2 apartamenty, dolny i górny. My zajęliśmy jeden z dolnych – na (chyba) 50 m2 mieliśmy przeogromne łóżko, drugie mniejsze łóżko, strefę wypoczynkową z kanapą i ławą, wielką szafę na ubrania, biurko z krzesłem (+TV, który włączyliśmy może 1 raz), sporą lodówkę i jeszcze mnóstwo miejsca na podłodze. Do tego bardzo duża łazienka i ogromny taras. Na końcu alejki bungalowów znajduje się okrągła restauracja, z której przechodzi się do strefy basenowej, czyli ulubionego miejsca naszego syna. Laguna Beach ma tzw. infinity pool, czyli basen, którego granica wizualnie stapia się z niebem, do tego w basen jest wkomponowany bar! (można siedzieć w wodzie i sączyć drinki). Do dyspozycji mniejszych dzieci jest brodzik, wieczorami podświetlany tęczowymi kolorami. To wszystko – zarezerwowane przez booking.com – kosztowało nas niecałe 3 tys. zł. za prawie 2 tygodnie pobytu 3 osób.
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
Bezpośrednio z podestu basenowego schodzi się na plażę, prosto w drobny, biały piasek. W czasie odpływu można dotrzeć nawet kilkaset metrów wgłąb oceanu i pokąpać się w wysokich falach (woda super ciepła!). W nocy polecam tropić z latarką kraby – wygrzebuje się ich z piasku takie mnóstwo, że momentami nie wiadomo, gdzie postawić stopę. Niektóre są maleńkie, a inne tak duże, że potencjalne uszczypnięcie oznaczałoby rozlew krwi! Część z nich znajdziecie potem na talerzach w restauracjach. Poranny spacer oceaniczną plażą to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Łodzie rybackie wypływają o świcie, a przed 8 rano wyciąga się sieci, w których są ryby, kraby, krewetki, kalmary. Uzbierałam mnóstwo muszli o fantastycznych kształtach 🙂 (eksport muszli, jak i innych bogactw naturalnych Madagaskaru, jest zakazany. Ja nadałam na bagaż małą partię i nikt się nie zainteresował).
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
Od świtu aż po późny wieczór w Morondavie działa targ, ciągnący się kilka km na zachód. Kupicie na nim owoce, warzywa, mięso, przekąski typu finger-food (pierożki, sałatki, nadziewane warzywa, makaron i ryż – wszystko w cenie kilkudziesięciu groszy za porcję), elektronikę, biżuterię.
*
*
*
*
*
*
*
Widziałam na Madagaskarze trochę wiejskich targów i dużą częścią każdego z nich był LUMPEKS! Ale jaki lumpeks! Przysięgam, że bez jakiegokolwiek wstydu ubrałabym się w takim sklepiku. Kolorowe i często markowe ubrania świetnej jakości dla małych i dużych, kolorowe i czyste. Czad! Tego typu targ ma służyć mieszkańcom, nie turystom. Gdzieś przeczytałam, że większość Malgaszy woli zaopatrywać się właśnie na miejscowych placach targowych, sklepy uważają za drogie i sprzedające produkty w niewiadomego źródła.
135 mln lat izolacji Madagaskaru od stalego lądu sprawiło, że żadna inna kraina nie ma tak unikatowego środowiska naturalnego. 80% roślin, 95% ssaków, 90% gadów i ponad 50% ptaków to gatunki endemiczne, czyli takie, które występują tylko i wyłącznie na tej wyspie i nie spotkacie ich gdzie indziej.
Aleja Baobabów to cel wszystkich turystów udających się na Madagaskar. Co ciekawe, tych gigantycznych i wiekowych drzew są na wyspie setki tysięcy i słynna aleja bynajmniej nie jest jedynym miejscem, gdzie można je zobaczyć. Ale tak się złożyło, że jest miejscem NIEPRAWDOPODOBNIE malowniczym. Niektóre baobabowe egzemplarze mają nawet 1000 lat, są bardzo majestatyczne i robią niezapomniane wrażenie. Główna część Alei, ta najbardziej efektowna, jest dość krótka. Na jednym końcu jest kawiarnia i parking, o zachodzie słońca wiecznie przepełniony terenówkami, w których kierowcy czekają na swoich klientów po tym, jak już „wysadzili” ich na drugim końcu, pół kilometra wcześniej – jest taki punkt umowny, gdzie zatrzymuje się każde auto, turyści wysiadają, wyciągają aparaty i lecą na żywioł, a kierowca udaje się na parking, gdzie czeka aż do zachodu słońca. My przez Aleję przejeżdzaliśmy 4 razy, z czego jeden raz była naszym docelowym miejscem i dotarliśmy tam przed godz. 15. Wtedy jeszcze była prawie pusta i udało się zrobić trochę zdjęć bez tłumu turystów. Po tej godzinie z minuty na minutę ludzi zaczyna przybywać (schemat ten sam – do punktu „przy mostku” przyjeżdża terenówka, z której wysypują się ludzie, terenówka jedzie na parking, a turyści zaczynają eksplorację, która trwa aż do zachodu słońca). Aleja zmienia koloryt w zależności od pory dnia i oświetlenia, ale za każdym razem jest po prostu magiczna. Ok. godziny 17 wśród turystów zaczyna się nerwowe poruszenie – wszyscy po kolei biegną na wschodnią stronę Alei, żeby z tego miejsca uchwycić zachodzące słońce i sylwetki wielkich drzew na jego tle. Niektórzy są wyposażeni w statywy i profesjonalne aparaty z wielkimi obiektywami – czego sie nie robi dla przepięknego zdjęcia! Można się śmiać z tego owczego pędu – ale ja też pobiegłam, żeby zdobyć pamiątkowe ujęcia. Kiedy słońce zachodzi na dobre, tłum się natychmiast rozjeżdża, po drodze jeszcze stając, aby cyknąć fotki baobabów wśród pól ryżowych na tle pomarańczowego nieba.
*
*
*
*
*
*
*
*
Réserve Forestière de Kirindy (nie mylić z Parkiem Narodowym Kirindy Mitea), to prywatny rezerwat znajdujący się 60 km na północ od Morondavy. Zajmuje ponad 12,5 tys hektarów i jest domem dla 8 gatunków wolno żyjących lemurów i mnóstwa egzotycznych ptaków. Zobaczycie tam też fossy! (po obejrzeniu filmu Madagaskar byłam przekonana, że fossy to fikcyjne zwierzątka stworzone na potrzebę produkcji DreamWorks; ale nie – ONE ISTNIEJĄ NAPRAWDĘ! i są główną grupą drapieżników zagrażającą lemurom. Bywa, że także atakują wioski i porywają małe dzieci). Do rezerwatu przyjechaliśmy rano, wynajęliśmy przewodnika (to jest obowiązek) i wyruszyliśmy. Na wstępie zostaliśmy poinformowani przez naszego pilota Alfonso, że może się zdarzyć, że nie zobaczymy kompletnie niczego – w końcu z dziko żyjącymi zwierzakami nie można umówić spotkania o konkretnej porze. Mogą po prostu się schować i nic sie na to nie poradzi. A jednak mieliśmy szczęście: lemury czerwonobrzuszne były naszymi towarzyszami na wyciągnięcie ręki (porozumiewają się za pomocą gardłowego chrumkania i takim dźwiękiem można spróbować je zwabić), białe sifaki skakały nam nad głowami, a nasz syn specjalnie stawał pod drzewami, żeby spadły mu na głowę łupinki po owocach, które jadły. Fossy z kolei zaskoczyliśmy w… śmietniku. W rezerwacie nie wolno karmić zwierząt, więc muszą sobie radzić same, stąd podkradanie się do śmietnika. Alfonso pokazał nam też wiele wspaniałych gatunków drzew… niestety heban to jedyna nazwa, jaką zapamiętałam (jak napisałam wcześniej, język malgaski uważam za bardzo trudny do opanowania, nawet do powtórzenia wyrazów…). Wstęp do Kirindy to wydatek 20 000 Ar (20 zł) od osoby + 12 000 Ar za 1h pracy przewodnika (wizyta trwa – w zależności od szlaku – od 2 do 4h). W rezerwacie można też wybrać trasę nocną i podczas spaceru z latarkami śledzić nocne gatunki lemurów; w tym przypadku koszt przewodnika to 20 000 Ar/1h. Po drodze do Kirindy warto zboczyć z głównej drogi, aby zobaczyć „zakochane baobaby” czyli 2 wielkie drzewa, które rosną splecione ze sobą. Wizyta jest darmowa, ale można wspomóc lokalną szkołę kupując drobne upominki z kramiku obok.
*
*
*
*
*
*
Tsingy de Bemaraha – to wapienny masyw złożony z pionowych, szarych, spiczastych
iglic. Czegoś takiego nie zobaczycie w żadnym innym miejscu poza Madagaskarem – właśnie dlatego Park Narodowy Tsingy de Bemaraha został wpisany na listę światowego dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego UNESCO. Wyprawa do Tsingy, odległego od Morondavy o 180 km, („czingi” jak wymawiają członkowie miejscowego plemienia Sakalava) wymaga 3 dni i dzieli się na 2 etapy – Grand Tsingy to wymagająca wspinaczka w uprzężach po linach zaczepionych o skały (oficjalnie dozwolona dla osób 12+, my dla naszego 8-letniego syna musieliśmy podpisać specjalny dokument, w którym braliśmy pełną odpowiedzialność za wszystko, co się może stać. Ale Maks to twarda sztuka. Zrobił to konkursowo!). Obowiązkowe jest wynajęcie przewodnika – nie tylko prowadzi i opowiada (i to jakie historie! Np. o przodkach, którzy na bosaka wspinali się tu, aby zdobyć miód górskich pszczół… albo pokazuje miejscaw których podczas pory deszczowej pojawiają się krokodyje) ale też dba o bezpieczeństwo turystów. A wierzcie mi – wspinanie się po pionowych skałach to coś, czego naprawdę nie chcielibyście podjąć się na własną rękę! Opcja trudniejsza obejmuje przeczołgiwanie się przez jaskinie (niezbyt hardkorowe, niemniej jednak bycie szczupłym zdecydowanie tu pomaga :-)). Można iść górą, ale my oczywiście woleliśmy jaskinie 🙂 Oprócz wdrapywania się na iglice czeka Was jeszcze przeprawa przez wiszący nad przepaścią most linowy. To było moim największym wyzwaniem od samego początku, bo cierpię na lęk wysokości. Dałam radę! Masyw Tsingy to jest coś, co po prostu TRZEBA zobaczyć choć raz w życiu i dla którego warto przelecieć tyle tysięcy kilometrów. Spiczaste skały wyrastające wśród bujnej roślinności tropikalnego buszu, to widok, którego nie można zapomnieć. Dodam jeszcze, że w Grand Tsingy spotkaliśmy Morta z filmowej animacji Madagaskar, czyli małego lemura mysiego! Jest osobnikiem nocnym, ale zupełnie przypadkowo pozostał za dnia wtulony w pień wielkiego drzewa, przysypiając 🙂
*
*
*
*
*
*
*
*
Petit Tsingy, który zwiedziliśmy w drugiej kolejności, to mniejszy masyw spiczastych skał, za to tworzący skomplikowany labirynt, z którego chyba nie wyszlibyśmy bez przewodnika. A wyszliśmy na łąkę pełną mimoz! Każda roślinka pod wpływem dotyku stulała listki – pierwszy raz w życiu widziałam to na żywo!
*
*
*
Na koniec wycieczki, kiedy byliśmy już maksymalnie spoceni i wykończeni, nasz pilot DB zaoferował nam jeszcze wieczorną przygodę – tropienie kameleonów w buszu. Oczywiście byliśmy na tak! Za 135 000 AR (135 zł) przez ponad godzinę chodziliśmy z latarkami po suchym lesie. I znów mieliśmy szczęście – udało się nam znaleźć wszystkie występujące tu gatunki (czasami nie znajduje się nic, czasem się chowają i trzeba wiedzieć, jak szukać). Od maleńkich żółtych, zielonych i różowych kameleonków po największe na świecie osobniki mające niemal długość ludzkiego przedramienia!
*
*
Jak dotarliśmy do Tsingy? No cóż, to osobny proces. Po pierwsze – upewniliśmy się, że ktoś nas tam dowiezie. Po drugie – kupiliśmy bilety wstępu (55 000 Ar czyli 55 zł za os. dorosłą, 25 000 Ar czyli 25 zł za dziecko, obowiązkowo 135 000 Ar czyli 135 zł za przewodnika). Po trzecie – przyjęliśmy do wiadomości, że te 180 km będziemy jechać przez cały dzień w jedną stronę i po spędzeniu drugiego dnia na wędrówce, podróż powrotna zajmie nam cały 3. dzień. Ta droga należy do najgorszych w kraju; jest piaszczysta, dziurawa, a w porze deszczowej w ogóle nieprzejezdna. Nasz kierowca Ruddi odmówił zawiezienia nas tam w obawie o swoje auto – i dobrze, przynajmniej na koniec mogliśmy wrócić na czas do stolicy. Transport załatwiliśmy w agencji
LOÏC TOURS w Morondavie, praktycznie z dnia na dzień – koszt ok. 800 000 Ar (800 zł) obejmuje podróż autem 4x4w obie strony, opłaty za 4 kursy promem, podatki etc. Kierowca Jean Jacques (zaszuszony, dziarski starszy pan) podjechał swoim Hyundaiem Terracanem pod nasz hotel o godz. 7:30 i natychmiast ruszyliśmy w kierunku miejscowości Bekopaka (baza wypadowa do Tsingy). Podróż do Tsingy jest pełna przygód. 4 razy (bo w obie strony) trzeba się przeprawiać promem przez rzeki: dłuższy rejs przez rzekę Tsiribihina i krótszy przez Manambolo (tą rzeką są organizowane 3-dniowe spływy w kierunku oceanu, podobno są wspaniałe!) . Nad Tsiribihina pasażerowie wysiadają, terenówki wjeżdżają po prowadnicach na jeden z promów i są parkowane w określonym porządku, pasażerowie wchodzą na pokład i tak załadowany prom płynie przez ok. 1h do Belo sur Tsiribihina. Rejs wymaga od załogi pełnej kontroli i stałego czuwania, bo poza głównym nurtem Tsiribihina jest bardzo płytka, wobec czego płynący przed nami prom z 4 terenówkami po prostu zahaczył się na mieliźnie i musiał być odpychany ręcznie. Po zacumowaniu na drugim brzegu pasażerowie wsiadają do aut i udają się na obiad w Belo. Potem zostają jeszcze ok 3h drogi i jedna krótka przeprawa promowa przed samą Bekopaką.
*
*
*
*
*
*
*
*
Na miejscu można wybrać kilka hoteli – my zarezerwowaliśmy 2 noce w
Hotel Orchidée du Bemaraha ( 80 000 Ar czyli 80 zł za noc w pełni wyposażonym domku, niedrogie posiłki do wykupienia osobno, turystom wyruszającym rano do Tsingy obsługa pakuje płatny „zestaw piknikowy” który naprawdę się potem przydaje). Orchidée jest ślicznie położonym resortem oferującym noclegi w położonych wśród tropikalnej roślinności domkach o różnym standardzie. Goście mają do dyspozycji 2 baseny na 2 poziomach, ogromną restaurację z bardzo pysznym menu i… znikający Internet. Niestety, odosobnienie ośrodka sprawia, że na połączenie w siecią trzeba polować, a płatności kartą są możliwe do ok. 18:00 – potem łączność zamiera.
*
*
*
*
*
*
W Orchidée właściwie nikt nie zostaje dłużej niż na 2 noclegi – pierwszego dnia się przyjeżdża, drugi dzień spędza się na wyprawie do Tsingy, trzeciego po śniadaniu wyrusza się w drogę powrotną do następnego miejsca przeznaczenia. To była niezapomniana wyprawa!
*
*
*
*
*
*
*
*
Po zaliczeniu atrakcji zachodniego Madagaskaru wróciliśmy do Morondavy, aby przez kilka dni po prostu wylegiwać się na leżakach, pływać w basenie, spacerować po plaży, oddawać się masażom i rozkoszom podniebienia w lokalnych restauracjach (są MISTRZOWSKIE! – więcej w kolejnym poście).
Prawdziwą plagą na Madagaskarze są pożary buszu i traw wywoływane przez mieszkańców wsi. Skalę zjawiska doskonale widać, kiedy oglądamy równiny np. ze wzgórza. Można zauważyć nawet kilkanaście słupów dymu w zasięgu wzroku. Rząd jest mało skuteczny w walce z podpalaczami, którzy w ten sposób chcą uzyskać dodatkowe grunty pod uprawy i dodatkowo użyźnić je za pomocą popiołu. Oczywiście jest do działanie krótkowzroczne, bo ziemia jest nieznacznie żyźniejsza tylko przez krótki czas. Innym sposobem na oszukanie biedy jest kłusownictwo i nielegalne pozyskiwanie na handel roślin (w tym wycinka chronionych lub cennych drzew). Dlatego w pobliżu rezerwatów i parków narodowych napotkacie mężczyzn uzbrojonych w karabiny i patrolujących tereny, aby ukrócić ten nielegalny proceder.
Ostatniego dnia w Morondavie wsiedliśmy skoro świt do terenówki Ruddiego i udaliśmy się w drogę powrotną do stolicy. Ta nas totalnie wykończyła, bo z powodu korków przed Antananarivo i tego, że tym razem wracaliśmy do innego hotelu, jazda samochodem trwała bite 14h. Przynajmniej widoki rekompensowały tę sytuację.
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
Nasz ostatni nocleg w stolicy zarezerwowaliśmy w hotelu
Cristal. 2-pokojowy apartament z nowoczesną łazienką-akwarium, będącą przeszklonym przedłużeniem sypialni kosztował nas ok. 200 zł ze śniadaniem. Zarówno widok z okna jak i rzeczone śniadanie nie były tak dobre, jak nasze wszystkie poprzednie, ale dla nas było najważniejsze, że nie marzliśmy jak wcześniej w Antananarivo.
Każdy, kto był na Madagaskarze, powie Wam, że to kraj ogromnych kontrastów. Z jednej strony zobaczycie wioski i miejscowości, które nasz Biskupin wyprzedza techniką budowlaną o lata świetlne. Z drugiej – w stolicy zlokalizowane są ministerstwa, instytucje państwowe, są siedziby korporacji. Ktoś tam przecież musi pracować! Ale trudno ich zobaczyć, bo giną w morzu biedy – ponad 90% ludności Madagaskaru żyje za mniej niż 2$ dziennie (niektóre źródła podają, że to 1$ jest górną granicą). Konsenwencją tego jest niedożywienie. Zdumiało mnie, jak małe są miejscowe dzieci (chodzące, więc na pewno ok. 1,5-roczne brzdące są gabarytów kilkumiesięcznego niemowlaka). System ochrony zdrowia dba o pacjentów w podstawowym zakresie. Na poważniejsze operacje chorzy transportowani są do RPA.
Ostatni dzień spędziliśmy na wędrówce przez przeogromny targ
Analakely Market i ulice centrum miasta, przeszliśmy się obejrzeć Pałac Prezydencki i zabytkowy dworzec kolejowy. Targ Analakely warto zobaczyć i warto zrobić tam choćby małe zakupy. Znajdziecie tam dosłownie wszystko: od ubrań nowych i używanych, przez zabawki sprzęty AGD i elektronikę aż po wszelkiej maści owoce i warzywa, swieże mięso, ryby i owoce morza a także zioła i przyprawy (choć muszę przyznać, że tych ostatnich spodziewałam się zobaczyć więcej). To też dobra okazja, aby w dobrej cenie kupić wanilię i spróbować nieprawdopodobnie taniego streetfoodu (w kolejnym poście więcej szczegółów).
*
*
*
*
*
*
*
*
*
*
Po dotarciu do hotelu od razu zarezerwowaliśmy transfer na lotnisko. 120 000 Ar czyli 120 zł początkowo wydawało nam się wygórowaną kwotą (przecież po przyjeździe dojechaliśmy do hotelu za równowartość 60 zł, a był on położony znacznie dalej od lotniska). Ale chcieliśmy mieć już święty spokój i pewność że dotrzemy na czas. I wiecie co? To była jedna z lepszych decyzji w czasie tego wyjazdu. Korek był epicki – krótko mówiąc (pasażer jadący w naczepie auta dostawczego przed nami w pewnym momencie po prostu wysiadł i spokojnie poszedł zjeść kolację, po czym wrócił do auta). Po drodze do lotniska jest kilka rond, do tego przydarzył się remont i objazdy. 1,5-2h to w tych okolicznościach optymalny czas dojadu, co TRZEBA KONIECZNIE wziąć pod uwagę.
Na lotnisku musieliśmy jeszcze poczekać kilka godziny, bo nasz samolot startował o 3 w nocy. Podróż do domu zajęła nam… 33h, bo start na ostatnim odcinku Doha – Warszawa został opóźniony o 3h. Odespanie tego powrotu zajęło nam kolejnych kilka dni 🙂
Narodowe powiedzonko Malgaszy to „MORA, MORA” czyli „powolutku, powolutku”. Bo życie na Madagaskarze toczy się tym samym trybem od wielu wieków i rzeczy mają miejsce dokładnie wtedy, kiedy powinny się wydarzyć. Wizyta na wyspie to dobra lekcja dla każdego zabieganego i żyjącego szybko mieszkańca cywilizacji zachodniej (malg. „Vazaha”). Tu przecież nawet z miasta do miasta nie da się dojechać w krótkim czasie.
Pobyt na Madagaskarze rozbudził nasze podróżnicze apetyty. Pokazał też, że można żyć nie będąc otoczonym wszystkimi zbędnymi przedmiotami i nie korzystając ze zdobyczy cywilizacji. Dzieci spędzają czas tocząc patykami koła rowerowe. Widok tableta w rękach naszego syna był dla nich szokiem! Jadąc przez wsie, widzi się mnóstwo osób zajmujących się… po prostu siedzeniem przy drodze i kontemplowaniem rzeczywistości. Bez wątpienia jest to najuboższy kraj, jaki zdarzyło nam się do tej pory odwiedzić. Chociaż nie do końca, bo niektórzy nazywają to miejsce „bogatym krajem biednych ludzi” – pod ziemią znajdują się cenne złoża (w tym złota i minerałów), ale brakuje środków na zorganizowanie ich wydobycia (bywa, że robi się to metodami chałupniczymi – nad jedną z rzek widzieliśmy mieszkanców wioski uderzających w skały drewnianymi palami i usiłując w ten sposób rozłupać twardy materiał i dotrzeć do złota w środku). Jak sądzę, niemałą rolę gra tu też polityka.
Madagaskar mógłby stać się rajem na ziemi, ale wtedy zostałby dosłownie zalany przez turystów, a tego mieszkańcy by nie chcieli. Już w tym momencie przed komercyjnym boomem wyspę chroni chyba tylko odległość od reszty świata i fatalny stan dróg. Na ich naprawę nie ma pieniędzy. Jeśli pojawia się pomysł remontu, do akcji natychmiast wkracza światowe lobby ekologiczne, które od lat protestuje przeciwko tym inwestycjom z powodu nieodwracalnych zniszczeń, które miałyby miejsce w naturalnym i unikatowym na skalę światową ekosystemie Madagaskaru. I fakt, to byłaby prawdziwa katastrofa. Nie ma takiego drugiego miejsca na świecie, Madagaskar jest po prostu cudem natury.
Related
Comments
Leave a Comment
Be the first to comment.